Prawo Murphy'ego a bieganie w zawodach
No tak, tytuł posta mógłby sugerować, że będę narzekał, albo opisywał jakiś wyjątkowo nieudany życiowo wypadek, tymczasem zgodnie z moją maksymą, staram się nie narzekać i nie marudzić. Okropnie mnie irytuje takie malkontenctwo, więc nie dołączam do tamtego grona, niemniej początkiem opowieści będzie oczywiście jakieś nieszczęście....
........bo jak wiadomo, jeśli coś może pójść źle, to na pewno pójdzie.
10 września wziąłem udział w swojej kolejnej przygodzie maratońskiej - Maratonie Wrocławskim i pomny już wielu udziałów w biegach, postanowiłem logistycznie być przygotowanym na tip top, zresztą praca w logistyce zobowiązuję ;)
I tak, na sam maraton zapisałem się jeszcze w noc sylwestrową wykorzystując chwilę przerwy w zabawie - temat odhaczony z sukcesem, potem czas przyszedł na noclegi, te zarezerwowałem wczesną wiosną na AirBnB, znalazłem super mieszkanie, kilometr od Stadionu Olimpijskiego, gdzie miała odbyć się impreza - drugi sukces, odhaczony, zapłacony - Duma i Splendor ;)
Na sam maraton zacząłem pakować się na 3 dni przed wyjazdem i skrupulatnie odłożyłem na bok wszystkie koszulki, które kandydowały do tego, by je na siebie włożyć na czas tego wiekopomnego biegu (tak, tak, było ich kilka, przyznaje, że na prawdę nie mogłem się zdecydować, zwłaszcza, że pamiętając, iż we Wrocłąwiu na maratonie upał jest pewny jak na Saharze, zachodziłem w głowę, która z posiadanych przeze mnie koszulek da sobie ze mną radę). Przygotowałem sobie też spodenki - tu pewniakiem były kompresy Kalenji, majty, skarpety i opaski kompresyjne, kieszeń na telefon, ładowarkę do telefonu i zegarka, buffa, czapkę z daszkiem, okulary, słownie cały majdan, o butach już nie wspominając, walizka jak u blondynki na weekendowy wypad.
Jesteśmy w drodze, starszego syna oddajemy na przechowanie do babci, młodszego zabieramy ze sobą. Jest i Wrocław, nocleg okazuje się bardzo klimatyczny, właściciel mieszkania wita nas kawą i okazuje się bardzo sympatyczną i ciekawą postacią. Lecimy na stadion po pakiet!
Jest i pakiecik, expo omijam szerokim łukiem, za dużo ludzi, ani Adaś, ani Małgosia nie lubią takich miejsc, do tego jest tam niemiłosiernie duszno, spadamy na miasto!
Po rundzie po Wrocławiu czas na odpoczynek, zresztą jest już dość późno..... no i mamy w końcu klops, dokonując ostatecznego wyboru ciuchów na maraton, odkrywam, że nie mam spodenek, w których planowałem biec!!!! Masakra, kilkukrotnie rozpakowuję i pakuję z powrotem swoją walizkę, która została zapakowana biegowym stuffem i nic, zostaje perspektywa, że w nocnym sklepie można kupić leginsy biegowe, albo że znajdę coś rano na biegowym expo, ale pod warunkiem, że będzie czynne. Przeszukuję zatem resztę bagaży, okazuje się, że wrzuciłem do drugiej walizki jeszcze dodatkowe spodenki... ufff URATOWANY, co prawda wziąłem luźne krótkie spodnie, w których nie biegłem więcej niż 10 km, bo przy dłuższym biegu obcierałem sobie uda...
No cóż, trudno, mam nadzieję, że 2 warstwy kremu "second skin" mnie przed tym uchronią... Tylko do cholery, gdzie są moje kompresy??? Jakim cudem ich nie ma???
No dobra na szczęście chyba limit pecha wyczerpałem, rano przyjeżdża do mnie Jasiek (kolega spod Wrocławia, który celuje w 3h 15 min, próby namówienia go, żeby próbował ze mną łamać 4:30 spełzają na niczym, ale umawiamy się na pizzę po biegu.
Startujemy... Jest super, chmury, temperatura około 15 stopni, momentami lekko kropi. Biegniemy przez centrum Wrocławia, mijamy fantastyczne okolice Ostrowa Tumskiego, obiegamy stare miasto, po drodze przebiegamy przez kilka mostów, Grunwaldzki, Pokoju, Piaskowy... Uwielbiam Wrocław, więc widoki i dobre samopoczucie niosą mnie dalej. Nie wariuję z tempem, wiem, że za miesiąc czeka mnie maraton w Poznaniu, więc dobrze by było nie przesadzić, więc nie celuję w życiówkę, chcę po prostu delektować się biegiem.
Dobrze jest do mniej więcej 35 lub 36 kilometra, kiedy na jednym z bufetów spotyka mnie dziwna sytuacja. Popijając wodę próbuję rozruszać trochę nogi, tzn robię nimi inne ruchy niż bieg, żeby "zdjąć z nich" ciężar przebiegniętych kilometrów. Zaczepia mnie dziewczyna, stojąca wśród kibiców i pyta, czy mam skurcz, a jeśli tak, to chętnie obdaruje mnie magnezowym shotem. Grzecznie odmawiam, bo przecież wszystko jest ok, ruszam dalej i po ok 100 metrach staję jak rażony piorunem ze skurczem w obu łydkach.... czarownica jakaś, czy co?
Następne kilka kilometrów to walka z tymi łydkami i bólem pleców. Może była to właśnie mityczna "ściana", bo przez te bolące plecy bolało mnie wszystko, od głowy po paznokcie u stóp, do tego jeszcze każda próba ponownego biegu kończyła się skurczem łydki... Co robić? Człapałem tak do 40 km i nagle wpadłem na pomysł, żeby zdjąć opaski kompresyjne, zsunąłem je więc do poziomu kostek i ruszyłem, okazało się, że to strzał w dziesiątkę, bo znów mogę biec!
Kolejne 2 kilometry lekko już, choć powoli przebiegłem do mety, tuż przede mną finiszował chłopak, który całe 42 kilometry pchał przed sobą wózek inwalidzki ze swoim dorosłym podopiecznym, któremu na 20 metrów przed metą pozwolił z niego wstać i przejść o własnych siłach przez linię mety. Widok chłopaka wstającego z wózka i tego chłopaka, który ten wózek przez 42 kilometry pchał przed sobą spowodował, że na chwilę zapomniałem o zmęczeniu i oddając zasłużone show tej parze po cichu bokiem przemknąłem po medal.
Cudowną sprawą na mecie we Wrocławiu były worki z lodem, chwyciłem od razu 2 i zacząłem chłodzić nimi całe nogi, wspaniałe uczucie!
Skurczowa przygoda spowodowała, że znów zaliczyłem czas powyżej 5 godzin, ale ten już trzeci maraton dał mi jeszcze trochę doświadczeń do wykorzystania w kolejnych przygodach maratońskich - tak, do Poznania nadal się wybieram ;)
Aha, dla pewności zabiorę ze sobą 3 pary spodenek, żebym miał z czego wybrać....
........bo jak wiadomo, jeśli coś może pójść źle, to na pewno pójdzie.
10 września wziąłem udział w swojej kolejnej przygodzie maratońskiej - Maratonie Wrocławskim i pomny już wielu udziałów w biegach, postanowiłem logistycznie być przygotowanym na tip top, zresztą praca w logistyce zobowiązuję ;)
I tak, na sam maraton zapisałem się jeszcze w noc sylwestrową wykorzystując chwilę przerwy w zabawie - temat odhaczony z sukcesem, potem czas przyszedł na noclegi, te zarezerwowałem wczesną wiosną na AirBnB, znalazłem super mieszkanie, kilometr od Stadionu Olimpijskiego, gdzie miała odbyć się impreza - drugi sukces, odhaczony, zapłacony - Duma i Splendor ;)
Na sam maraton zacząłem pakować się na 3 dni przed wyjazdem i skrupulatnie odłożyłem na bok wszystkie koszulki, które kandydowały do tego, by je na siebie włożyć na czas tego wiekopomnego biegu (tak, tak, było ich kilka, przyznaje, że na prawdę nie mogłem się zdecydować, zwłaszcza, że pamiętając, iż we Wrocłąwiu na maratonie upał jest pewny jak na Saharze, zachodziłem w głowę, która z posiadanych przeze mnie koszulek da sobie ze mną radę). Przygotowałem sobie też spodenki - tu pewniakiem były kompresy Kalenji, majty, skarpety i opaski kompresyjne, kieszeń na telefon, ładowarkę do telefonu i zegarka, buffa, czapkę z daszkiem, okulary, słownie cały majdan, o butach już nie wspominając, walizka jak u blondynki na weekendowy wypad.
Jesteśmy w drodze, starszego syna oddajemy na przechowanie do babci, młodszego zabieramy ze sobą. Jest i Wrocław, nocleg okazuje się bardzo klimatyczny, właściciel mieszkania wita nas kawą i okazuje się bardzo sympatyczną i ciekawą postacią. Lecimy na stadion po pakiet!
Jest i pakiecik, expo omijam szerokim łukiem, za dużo ludzi, ani Adaś, ani Małgosia nie lubią takich miejsc, do tego jest tam niemiłosiernie duszno, spadamy na miasto!
Po rundzie po Wrocławiu czas na odpoczynek, zresztą jest już dość późno..... no i mamy w końcu klops, dokonując ostatecznego wyboru ciuchów na maraton, odkrywam, że nie mam spodenek, w których planowałem biec!!!! Masakra, kilkukrotnie rozpakowuję i pakuję z powrotem swoją walizkę, która została zapakowana biegowym stuffem i nic, zostaje perspektywa, że w nocnym sklepie można kupić leginsy biegowe, albo że znajdę coś rano na biegowym expo, ale pod warunkiem, że będzie czynne. Przeszukuję zatem resztę bagaży, okazuje się, że wrzuciłem do drugiej walizki jeszcze dodatkowe spodenki... ufff URATOWANY, co prawda wziąłem luźne krótkie spodnie, w których nie biegłem więcej niż 10 km, bo przy dłuższym biegu obcierałem sobie uda...
No cóż, trudno, mam nadzieję, że 2 warstwy kremu "second skin" mnie przed tym uchronią... Tylko do cholery, gdzie są moje kompresy??? Jakim cudem ich nie ma???
No dobra na szczęście chyba limit pecha wyczerpałem, rano przyjeżdża do mnie Jasiek (kolega spod Wrocławia, który celuje w 3h 15 min, próby namówienia go, żeby próbował ze mną łamać 4:30 spełzają na niczym, ale umawiamy się na pizzę po biegu.
Startujemy... Jest super, chmury, temperatura około 15 stopni, momentami lekko kropi. Biegniemy przez centrum Wrocławia, mijamy fantastyczne okolice Ostrowa Tumskiego, obiegamy stare miasto, po drodze przebiegamy przez kilka mostów, Grunwaldzki, Pokoju, Piaskowy... Uwielbiam Wrocław, więc widoki i dobre samopoczucie niosą mnie dalej. Nie wariuję z tempem, wiem, że za miesiąc czeka mnie maraton w Poznaniu, więc dobrze by było nie przesadzić, więc nie celuję w życiówkę, chcę po prostu delektować się biegiem.
Dobrze jest do mniej więcej 35 lub 36 kilometra, kiedy na jednym z bufetów spotyka mnie dziwna sytuacja. Popijając wodę próbuję rozruszać trochę nogi, tzn robię nimi inne ruchy niż bieg, żeby "zdjąć z nich" ciężar przebiegniętych kilometrów. Zaczepia mnie dziewczyna, stojąca wśród kibiców i pyta, czy mam skurcz, a jeśli tak, to chętnie obdaruje mnie magnezowym shotem. Grzecznie odmawiam, bo przecież wszystko jest ok, ruszam dalej i po ok 100 metrach staję jak rażony piorunem ze skurczem w obu łydkach.... czarownica jakaś, czy co?
Następne kilka kilometrów to walka z tymi łydkami i bólem pleców. Może była to właśnie mityczna "ściana", bo przez te bolące plecy bolało mnie wszystko, od głowy po paznokcie u stóp, do tego jeszcze każda próba ponownego biegu kończyła się skurczem łydki... Co robić? Człapałem tak do 40 km i nagle wpadłem na pomysł, żeby zdjąć opaski kompresyjne, zsunąłem je więc do poziomu kostek i ruszyłem, okazało się, że to strzał w dziesiątkę, bo znów mogę biec!
Kolejne 2 kilometry lekko już, choć powoli przebiegłem do mety, tuż przede mną finiszował chłopak, który całe 42 kilometry pchał przed sobą wózek inwalidzki ze swoim dorosłym podopiecznym, któremu na 20 metrów przed metą pozwolił z niego wstać i przejść o własnych siłach przez linię mety. Widok chłopaka wstającego z wózka i tego chłopaka, który ten wózek przez 42 kilometry pchał przed sobą spowodował, że na chwilę zapomniałem o zmęczeniu i oddając zasłużone show tej parze po cichu bokiem przemknąłem po medal.
Cudowną sprawą na mecie we Wrocławiu były worki z lodem, chwyciłem od razu 2 i zacząłem chłodzić nimi całe nogi, wspaniałe uczucie!
Skurczowa przygoda spowodowała, że znów zaliczyłem czas powyżej 5 godzin, ale ten już trzeci maraton dał mi jeszcze trochę doświadczeń do wykorzystania w kolejnych przygodach maratońskich - tak, do Poznania nadal się wybieram ;)
Aha, dla pewności zabiorę ze sobą 3 pary spodenek, żebym miał z czego wybrać....
Komentarze
Prześlij komentarz